Wznowienie
książki Jarosława Wojtczaka Quebec 1759 przez wydawnictwo
Bellona, w poczytnej serii Historyczne Bitwy oraz pochlebne recenzje
troszeczkę mnie zdenerwowały i popełniłem takową opinię o
książce. Można powiedzieć, że jest to tylko niewielka część
tego co można napisać. Pisane na szybko i zaznaczone są tylko te
poważniejsze niedociągnięcia. Może kiedyś powstanie bardziej
profesjonalna recenzja. Na razie trzeba zadowolić się takową.
Książkę
przeczytałem dawno temu, ale wracam do niej co jakiś czas. Po
pierwszym zachwycie, bo ciekawy tytuł, później przyszło
rozczarowanie. Jest to typowy wyrób Wojtczaka czyli misz masz i
pomieszanie z poplątaniem.
Zacznijmy
od końca. Przede wszystkim tytuł nie odpowiada samej treści i
książka powinna chyba nazywać się Wojny kolonialne w Ameryce
Północnej lub jakoś tak. Tytułowa bitwa była bardzo krótka i
wieńczyła de facto konflikt niesłusznie nazywany wojną
siedmioletnią. Konflikt ten nazywa się Wojna Brytyjczyków z
Francuzami i Indianami lub IV wojna kolonialna lub Ostatnią wojną o
panowanie w Ameryce, te nazwy są prawidłowe, reszta to kalki
językowe, niepoprawne. Typową kalka językowa jest zastosowanie
przez autora nazwy Wojna z Francuzami i Indianami. Zapytam się
przewrotnie kto z tymi Indianami i Francuzami walczy, ludy Bantu????
W
rzeczonej książce sam opis tytułowej bitwy, licząc w to
oblężenie, zajmuje raptem około 50 stron. Rozumiem, że krótka
bitwa i mało treści i trzeba czymś te 192 strony zapełnić.
Szkoda, bo w sumie z tego jednego HB-ka mogłyby powstać co najmniej
ze dwa-trzy inne, a tak cały temat Wojny Brytyjczyków z Francuzami
i Indianami został zmarnowany.
Nie
mam zielonego pojęcia po co jest rozdział o odkryciach w Ameryce,
który ma się nijak do Quebecu 1759. Przede wszystkim rozdział ten
jest skąpy w informacje, które przedstawione są pobieżnie i
niepełne. A to ciekawy temat, który spokojnie wystarczyłby na
osobna książkę. Na kolejnych dwudziestu dwóch stronach mamy opis
wysiłku kolonialnego Francji od początków XVII wieku mniej więcej
do lat 40-tych wieku XVIII. Informacje te nic nowego ani odkrywczego
nie wnoszą do tematu i moim zdaniem są niepotrzebne, bo można
znaleźć je w innych pozycjach książkowych.
Autor również
skrótowo i pobieżnie opisuje trzy kolejne wojny kolonialne pomiędzy
Francją a Wielką Brytania o panowanie w Ameryce i tutaj też
potencjał został zmarnowany, ponieważ każdy z tych konfliktów
mógłby być opisany w osobnym tomie.
Jak widać z tych
przykładów i o czym pisałem wcześniej tytuł nie pasuje do
treści, ale na tym nie koniec. Przejdźmy do bibliografii, która
jest bardzo skąpa i niektóre tytuły mogą dziwić, ponieważ są
skąpe w informacje o Quebecu 1759. Kolejna rzeczą to bezkrytyczne
korzystanie z bibliografii, o czym sam autor napomknął w jednym z
wywiadów, iż korzystał z książki wydanej w języku polskim i
podał dwa nieistniejące okręty, jako biorące udział w oblężeniu
Quebecu. Jest to poważny błąd.
Opisując milicje kanadyjska
autor podaje taka informację : milicjanci z Quebecu nosili czerwone,
z Trois-Rivieres białe a z Montrealu niebieskie czapki, które do
końca pozostały jedynym elementem ich oficjalnego umundurowania.
Nie jest to prawdą, i zapewne autor, podobnie jak jego poprzednicy
uległ pewnemu mitowi : jedną z uporczywych legend jest to, iż
milicja Nowej Francji nosiła czerwone, niebieskie lub białe czapki,
zależnie od tego z którego dystryktu pochodziła. Ten mit pochodzi
z Les Cours d’histoire du Canada księdza Jeana-Baptiste-Antoine
Ferlanda, które opublikowano w 1865 r. Możemy tam przeczytać, że
czapki ludzi ze wsi z dystryktu Montreal były niebieskie, podczas
gdy w Quebecu były czerwone i białe z dystrykty Trois-Rivières.
Analiza francuskich archiwów potwierdza jednak iż czerwone czapki
były najczęściej noszone przez milicję, niezależnie od tego z
jakiego dystryktu pochodzili. Pojawienie się niebieskich czapek jest
fenomenem XIX w, powiązanym z rebeliami w Kanadzie w 1837 r.,
natomiast białe czapki z Trois-Rivières są wymysłem księdza
Farlanda.
Tak
autor opisuje wypad z 12 lipca : jeszcze tego samego dnia przeprawił
(Montcalm) na południowy brzeg, powyżej pozycji brygady Moncktona,
2000 żołnierzy regularnych i milicji pod dowództwem ppłk. Jeana
Dumasa...Zanim Wolfe zorientował się w niebezpieczeństwie i
cokolwiek przedsięwziął, Francuzi z boku zaatakowali brytyjskie
baterie. Artylerzyści Wilkinsona w panice opuścili swoje stanowiska
i schronili się w umocnionym obozie… Nie wiem skąd autor
zaczerpnął te informacje ale przebieg tego wypadu był całkowicie
inny. Przede wszystkim mieszany oddział składał się z około 1500
ludzi, w tym żołnierzy z regularnych oddziałów, Indian i
milicjantów i Royal-Syntaxe, o których autor nawet nie wspomina.
Oddział francuski podzielił się na dwie grupy by osaczyć
Brytyjczyków. Royal-Syntaxe pogubili się i wzięli Francuzów z
drugiego oddziału za przeciwnika i ostrzelali go. Zginął jeden
człowiek a dwóch zostało rannych. Podczas strzelaniny panika
ogarnęła wszystkich Kanadyjczyków. W wyniku tego francuski oddział
porzucił broń i siekiery i zaczął uciekać, by jak najszybciej
dostać się do pozostawionych na brzegu łodzi.
Nie
wspomnę nawet o innych drobnych wpadkach, jak niewłaściwe stopnie
wojskowe.
Seria HB cieszy się dużą popularnością bo stara
się opisywać te konflikty mniej znane i popularne, przynajmniej tak
było, szkoda jednak iż tak ciekawy temat jak Wojna Brytyjczyków z
Francuzami i Indianami został zamknięty w jednym tomie i nie
pozwala czytelnikom cieszyć się z innych publikacji w tym temacie.
Temat ciekawy ale potencjał zmarnowany, Szkoda też iż zwraca się
uwagę na warsztat językowy autora a nie na merytorytykę jego
pisania. Barwna opowieść, napisana przystępnym językiem wcale nie
musi być poznawcza i wartościowa. Niestety to jest wada.